Sytuacja kobiet w IT w 2024 roku
7.06.20225 min
Maciej Olanicki

Maciej OlanickiRedakcja Bulldogjob

Programista jak robotnik – o co chodzi z blue collars

Co dzisiejszy programista ma wspólnego z pracownikami nazywanymi blue collars? W Dolinie Krzemowej zachodzą zmiany, które mogą się rozlać na liczne kraje Globalnej Północy, w tym Polskę.

Programista jak robotnik – o co chodzi z blue collars

Robert Noyce, jeden z założycieli Intela, stwierdził kiedyś, że gdyby w Dolinie Krzemowej zaczęto zakładać związki zawodowe, to byłoby to egzystencjalne zagrożenie dla większości działających tam firm. Początek związków zawodowych w Dolinie Krzemowej miałby oznaczać jej koniec.

Niebezpieczne związki

Te słowa można interpretować dwojako. Pierwsza, dosłowna, wskazuje na skrajny cynizm jednego z wynalazców układu scalonego, co nie zgadza się z innowacjami w zakresie organizacji pracy, jakie wprowadzał w Intelu. Należy ją odrzucić.

Druga jest nieco bardziej złożona – według niej Noyce’owi nie chodziło o wyzysk i łamanie prawa, wręcz przeciwnie. Miał on dojść do wniosku, że jeśli w Dolinie zacznie się dziać tak źle, aby ludzie musieli walczyć o swoje prawa, organizując się w związki zawodowe, to oznaczać to będzie jej definitywny koniec. 

Klimat panujący w latach 70. XX wieku w Dolinie Krzemowej miał dawać pracownikom optymalne warunki pracy oraz taką swobodę i komfort, że ewentualne zakładanie związków zawodowych pozbawione byłoby większego sensu, gdyż te miałyby niewiele do zrobienia. Elastyczne godziny pracy, system zadaniowy, świetne zarobki, liczne benefity – model ten rozlał się przecież w mniejszym lub większym stopniu na dużą część zachodniego świata. 

W optyce Noyce’a konieczność zakładania związków zawodowych miałaby być jednoznaczna z tym, że model ten został zatracony, zdegenerowany, a Dolina Krzemowa osuwa się w dekadencję. 

Niebieskie kołnierzyki, białe kołnierzyki

Od śmierci Roberta Noyce’a minęły 32 lata. Dziś nie mówi się już o zakładaniu związków zawodowych w Dolinie Krzemowej. Dziś mówi się o tym, jak największe tamtejsze przedsiębiorstwa agresywnie zwalczają jakiekolwiek próby ich zawiązywania, często korzystając przy tym z usług zewnętrznych firm wyspecjalizowanych w tego typu praktykach. Co zatem poszło nie tak? I czy to prawda, że dziś programiści – na razie w USA, ale można się spodziewać, że w przyszłości także w kolejnych miejscach – to nowe niebieskie kołnierzyki?

Niebieskie kołnierzyki, czy też blue collars, to potoczne amerykańskie określenie na człowieka klasy pracującej wykonującego pracę fizyczną, manualną. Nazwa miała się wziąć od robotników drogowych, którzy przed laty mieli nosić pod ubraniami roboczymi charakterystyczne błękitne koszule. Chodziło też o rozróżnienie od białych kołnierzyków, czyli osób, które nie wykonują pracy fizycznej.

Ciekawy jest stylistyczny aspekt tego sformułowania. Samo w sobie nie miało na celu stygmatyzacji, nie miało negatywnego wydźwięku, było raczej funkcjonalne – wskazywało konkretną grupę ludzi i było stosowane np. w naukach społecznych. Jest tu jednak pewien niuans – określenie blue collars może nabierać pogardliwego znaczenia w ustach osób zajmujących wyższe szczeble drabiny społecznej. W ich przypadku używanie tego sformułowania może służyć oznaczaniu – to są „oni”, blue collars.

Jak nietrudno się domyślić, to właśnie niebieskie kołnierzyki najczęściej zmagają się z patologiami rynku pracy, nieuczciwymi pracodawcami czy wyzyskiem. Ma to swoje konsekwencje – to także oni najliczniej są członkami związków zawodowych, które bywają jedyną formą organizacji pozwalającą polepszyć swoją sytuację.

Developer jak robotnik

Skąd zatem pomysł, by do grupy niebieskich kołnierzyków zaliczać programistów? Nie jest on nowy, w amerykańskich mediach temat ten podnosi się od dobrych kilku lat. I trzeba przyznać, że są ku temu podstawy – wystarczy spojrzeć na nagłówki branżowych portali. 

Nagminne łamanie praw pracownika, masowe zwolnienia, mobbing, molestowanie, dyskryminacja – to nie od dziś stan faktyczny Doliny Krzemowej. Do tego doliczmy nagminne hochsztaplerstwo pokroju Elizabeth Holmes czy, ekhm, Elona Muska, który 10 lat temu obiecywał światu (a przede wszystkim inwestorom), że za 10 lat człowiek postawi stopę na Marsie. Tego samego Muska, który w ramach działalności Boring Company ponownie wynalazł metro. Tylko gorsze, z korkami.

Musk poinformował w ostatnim czasie o tym, że ma złe przeczucia i z tego powodu zwolni z firmy Tesla 10 tys. osób. Wpisuje się to w panujący aktualnie w Dolinie Krzemowej trend hiring freeze. O ile jednak część korporacji IT decyduje się na wstrzymywanie procesów rekrutacyjnych, tak przedsiębiorczy syn właściciela kopalni szmaragdów zdecydował się na pożegnanie co dziesiątego pracownika Tesli.

Przykłady praktyk, w których pracownicy branży IT byli traktowani przez najwyżej wyceniane w historii korporacje jak blue collars można mnożyć. Dość wspomnieć marsze organizowane regularnie w Google, np. wtedy gdy Andy Rubin po zwolnieniu w związku z oskarżeniami o molestowanie otrzymał odprawę w wysokości 90 mln dolarów. Albo jawną cenzurę panującą w Amazonie, gdzie w wykorzystywanym wewnętrznie komunikatorze zbanowano takie słowa, jak „union”, „slave labour” czy „injustice”.

Amazon, Google, Apple – te i liczne inne korporacje IT mają jedną wspólną cechę. Jak ognia boją się związków zawodowych. I przeznaczają trudne do wyobrażenia sobie kwoty na to, by je zwalczać, nie przebierając w środkach, których nie powstydziłby się stereotypowy dwudziestowieczny fabrykant z monoklem w oku. 

To właśnie takie doniesienia uświadamiają, że w Dolinie Krzemowej część pracowników branży IT już dziś może być traktowana przez pracodawców w taki sposób, w jaki od lat traktowani są blue collars. Mowa zwłaszcza o swoistych rzemieślnikach, którzy – znów podobnie jak ma to miejsce np. w budownictwie – znają swój fach, mają doświadczenie, ale są stosunkowo łatwi do zastąpienia. Jasno rysuje się tu wspomniany już podział – my i „oni”.

Good guy Satya

Na poprawę nietęgiego nastroju można przytoczyć najnowszą historię Microsoftu, który w ciągu 8 lat, jakie minęły od objęcia fotela prezesa zarządu przez Satyę Nadellę, zmienił się całkowicie. Lub przynajmniej sprawia takie wrażenie. Do listy zasług w postaci nie tylko zaprzestania praktyk szkodzących twórcom wolnego oprogramowania, ale także dołączenia do ich grona, należy bowiem doliczyć absolutnie kuriozalną w realiach Doliny Krzemowej politykę prozwiązkową.

Na korporacyjnym blogu Microsoftu ukazał się w ostatnim czasie komunikat o wdrożeniu kilku pryncypiów, które mają nadać ramy współpracy z pracownikami. Mowa w nich między innymi o polityce otwartych drzwi, uznawaniu prawa do organizowania się w związki zawodowe (jak szczodrze!), odrzuceniu praktyk mających na celu ich zwalczanie (a mógł zabić) czy zbudowaniu działających w skali globalnej prawideł pracy, które będą obowiązywały we wszystkich oddziałach firmy. Padają nawet słowa jako żywo przypominające wypowiedzi Roberta Noyce’a sprzed kilkudziesięciu lat: „nasi pracownicy nigdy nie będą się musieli organizować, by wejść w dialog z kierownictwem Microsoftu”.

Słowem – Microsoft zrobił coś, co powinno być standardem, a otrzymuje za to pochwały. To najlepiej pokazuje, do jakiego stanu została doprowadzona Dolina Krzemowa.

<p>Loading...</p>